sobota, 18 kwietnia 2009
Vicky Cristina Barcelona
wróciłem właśnie z kina. jestem fanem Allena i na każdy nowy film (jak wiemy, Allen kręci rokrocznie filmy) idę do kina w kwietniu, a nie jaram się nim od września poprzedniego roku. nie wiem dlaczego, chyba kino ma wciąż dla mnie jakąś magię. wracając, nie jestem pewnie zbyt obiektywny, ale film był dla mnie bardzo ok. oczywiście podobała mi się lokalizacja (kilka naprawdę ładnych ujęć), ale też narrator bez emocji (który zdarzał się w dawniejszych filmach reżysera) czy postać Vicky (jeszcze nie spotkałem się z osobą, która by o niej wspomniała, mówiąc o filmie - ok, rola mniej wdzięczna, ale domykała fabułę). przy Scarlett zawsze miękły mi kolana, ale Penelope nie zostawała w tyle (najlepiej, gdy kipiała ze złości). w ogóle dopiero po 70 zaczął pracować ze znanymi aktorami i znów (od czasów Manhattanu) odnosi komercyjny sukces. oczywiście najlepsze w filmie to dialogi i w sumie w jakiejś części duch Allena, dzięki któremu chętnie oglądam wszystkie jego filmy (choć nie wszystkie są udane). dobrze też, że Allen nie stoi w miejscu: dosłownie-geograficznie, ale też na pewno podchodzi do tematyki poważniejszej niż np. w latach 60 czy nieraz później. choć pewnie też dlatego, że sam się wycofał z grania w filmach i umieszcza w jakimś stopniu swoje alter ego w każdym filmie (przecież we wczesnych filmach Allen też grywał takiego bawidamka i playboya!). plus smaczek dla kinomana w postaci "Shadow of a doubt". z tego millennium najbardziej pasuje mi wciąż Wszystko gra, ale Allen i tym razem nie zawiódł. są jeszcze filmy, na które można iść w ciemno.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz